Śpij, ja wstanę

Znam dziewczynę, która zawsze wygląda pięknie.  Szczupła, wysoka (ale nie za wysoka), włosy długie blond spływające w dół po ramionach i plecach jak ta lśniąca tafla, wyraziste oczy, pełne usta, kształtny nos, po prostu uroda modelki. Do tego zawsze pojawia się idealnie ubrana i umalowana. Taki typ koleżanki, z którą nie warto nigdzie się pokazać, bo się po prostu dopadnie gorzej. Taki typ, przy którym nie wiadomo, czy się cieszyć, że anioł chodzi po ziemi, czy żałować, bo mimo szczerych chęci nigdy się nie osiągnie takiego poziomu doskonałości wizualnej, doprawionej jeszcze ogólny wrażeniem, że przyszło zupełnie bez wysiłku I jakby mimochodem, i na szpilkach oczywiście.

 Taki typ, który od razu przykuwa męskie spojrzenia, a pikanterii dodaje fakt, że miejscem, gdzie się spotykamy, jest… kościół parafialny. 

I tak sobie trwam w zachwycie z nutką  żalu mojego kobiecego, bo mimo że ciałopozytywność wychodzi mi całkiem nieźle, to jednak na pojawienie się jakichś kompleksów zawsze można liczyć. 

Ostatnio sytuacja nabrała rumieńców, bo odwiedził nas znajomy i również nie mógł od dziewczyny wzroku oderwać. Nic dziwnego – miała na sobie biały kombinezon, który idealnie podkreślał kształty jej pośladków, taka niemal nagość przesłonięta jedynie cienką warstwą jasnego materiału. A wyżej – gołe plecy, muśnięte pudrem z połyskującymi drobinkami. Mniam. Naprawdę rzucało się w oczy wyróżniało na tle przeciętności i niedoskonałości osób wokoło, do tego stopnia, że skutecznie przyćmiło inne nasze wspomnienia z tej Mszy. Później znajomy pytał o tę piękną nieznajomą, o jakiekolwiek dane, dzięki którym mógłby ją zidentyfikować w mediach społecznościowych i być może – poznać bliżej.

Rozmarzyłam się, wspominając początki naszej znajomości: te wszystkie chwile, kiedy człowiek jest zaintrygowany nowopoznaną osobą, czuje ten niedosyt poznania połączony z motylami w brzuchu, który zwiastuje niekończące się rozmowy przez telefon i bezsenne noce pełne ekscytacji, które z kolei prowadzą do konkluzji, że chcemy żyć razem zawsze bo – jak to mawiał Tischner – przeczuwamy, że z tą osobą przeżyjemy życie głębiej, te gorące chwile wzajemnego poznawania się i wypytywania o wszystko, te bukiety kupowane w sklepach i zrywane na łące, te obiady gotowane w domu i restauracyjne, te spotkania, prezenty i flirt i aż powiedziałam do męża, że chciałabym, żeby mnie poderwał… troszkę… znowu…. Chociaż wcale nie miałam precyzyjnych oczekiwań. Jest dobrze, żyjemy razem, wciąż jestem zakochana, otrzymuję codziennie wiele miłosnych gestów i ogólnie nie trzeba mi niczego więcej. 

I poszłam spać. A następnego dnia rano tak się jakoś zdarzyło, że niespełna pięciomiesięczny Owoc naszej miłości obudził się już po siódmej, zamiast, jak to ma w zwyczaju, przed dziesiątą. Zdaję sobie sprawę, że siódma to nie piąta, ale ponieważ najbardziej produktywna jestem w środku nocy i dzień wcześniej też (jak to mówią Chińczycy) ,,prowadziłam pojazd na nocnej zmianie”, to byłam niewyspana. Rzuciłam na niego okiem i próbowałam spać dalej, pogrążona w porannym bezwładzie. I wtedy mój najcudowniejszy na świecie mąż wstał i wziął Owocka i zabrał do kuchni, żebym mogła spać dalej, zadając mu jeszcze racjonalne pytanie, dlaczego kopie mamę po plecach? 

I zupełnie szczerze przyznaję, że kwiaty, motyle i fajerwerki były super, a poznawanie się i podrywanie to wspaniały etap w życiu, ale ta godzinka spanka dziś rano była dokładnie tym, czego potrzebowałam, po prostu strzałem w dziesiątkę i absolutnym spełnieniem moich romantycznych marzeń.

Autorem zdjęcia w tym wpisie jest Patryk Olczyk.

Możesz również polubić

Dodaj komentarz