Konfucjanizm w norweskim lesie

Zaczęło się od Krystyny, córki Lavransa. Albo raczej od Jeżycjady Małgorzaty Musierowicz, w której ta literacka Krystyna się pojawiła (jako postać, której imienia nie nadano Melanii, ponieważ historia tej bohaterki była smutna). Piękna, ciekawa lektura, po którą sięgnęłam w okolicach 17 urodzin. Surowe sceny z życia mieszkańców XIV-wiecznej wsi norweskiej poruszały mnie emocjonalnie, dostarczały wątków do rozmyślań i wyobrażeń na temat świata, w którym każdy miał swoje miejsce, a życie toczyło się w odwiecznym rytmie przyrody. Być może w romantycznym postrzeganiu rytmu wiejskiego życia przez współczesnych mieszczuchów jest sporo przesady. Jest jednak też jakieś ziarnko takiej zakorzenionej stabilności i harmonii, której w życiu poszukuję.

Ostatnio Ewa Niewczasowa poleciła na Instagramie książkę podobną nastrojem – powieść Trygve Gulbranssena ,,A lasy wiecznie śpiewają”. Jest to niemalże saga, opowieść o kilku pokoleniach mieszkańców norweskiej wsi na początku XIX w., ich zmaganiach z przyrodą i innymi ludźmi, ale przede wszystkim – z samymi sobą. W rozterkach bohaterów odbija się prawda o tym, że sami możemy być swoimi najgorszymi wrogami lub sprzymierzeńcami i skutecznie pomóc – albo przeszkodzić sobie w życiu.

Powieść nie jest może wybitna pod względem konstrukcyjnym – spotkałam się z krytyką tego, że niektóre jej fragmenty się dłużą, postacie są jednowymiarowe, a wydźwięk – miejscami – moralizatorski. Jednak czytałam ją niczym piękną baśń, a urzekł mnie właśnie ten pulsujący między wierszami prastary rytm życia w zgodzie z naturą i innymi ludźmi, których możemy być wrogami lub sprzymierzeńcami – i którzy nam się odpłacą. Co więcej, ze względu na obrazowe opisy zimy na północy Norwegii, była to wyborna, chłodząca lektura na polskie lipcowe upały.

Ta lektura wlewała we mnie spokój – może dlatego, że koleje losu bohaterów miały swoje miejsce w ramach pewnego odwiecznego ładu, a każdy miał swoją rolę, którą podejmował? Nie w sposób bierny i uległy – na przykład Teresa, jedna z bohaterek, sama podjęła wysiłek zmiany swojego losu poprzez złożenie propozycji małżeństwa. Jednak bohaterowie zdawali się wypełniać swoje zadania i przyjmować upływający czas z ujmującym spokojem i pokorą. Wiadomo było, kto jest żoną, a kto mężem, kto młodzieńcem, a kto staruszką, kto panną, a kto pastorem, kto adwokatem, a kto stajennym – i każdy miał swoją rolę w społeczeństwie (nawet bezrobotni nędzarze mieli własne miejsca przy świątecznym stole). Każdy miał zadanie do wykonania i bez niego ład zostałby zaburzony. W podejściu bohaterów do życia widać było także akceptację dla tych mniej przyjemnych kolei losu: starzeli się, tyli, chorowali, umierali i tracili najbliższych, a to wszystko było częścią życia i jako takie miało w nim swoje miejsce.

Te wszystkie zwyczajne doświadczenia, które tak bardzo w ostatnich latach zepchnęliśmy na margines społecznej świadomości, układały się w powieści – na przemian z radosnymi sytuacjami – w harmonię, która nieco pachniała stęchlizną, ale w sumie może bardziej suszonymi polnymi kwiatami i świątecznymi piernikami i napełniała mnie spokojnym poczuciem, że życie jest dobre takie, jakie jest, i że – jak to mawiał Konfucjusz – panuje ład i wszystko jest na swoim miejscu, kiedy każdy wypełnia obowiązki, przypisane swojej roli społecznej.

Mam wrażenie, że właśnie takiego spokoju i ładu brakuje w otaczającym świecie – kulturowo i społecznie poszliśmy w kierunku wysokiej afirmacji i nieszejmingowania, uswiadamiania i realizowania swoich potrzeb, spełniania marzeń i dążenia do bycia tym, kim się chce – za wszelką cenę i po trupach. Tymczasem refleksja o tym, że wolność nie może być nieograniczona niczym, bo to nie jest dla nas dobre i że warto z niej mądrze korzystać, jest spychana na margines świadomości.

Możesz również polubić

Dodaj komentarz