Co łączy the Crown, Thomasa i Chestertona? – rozważania o małżeństwie

Krąży po ludziach taki dowcip, w którym bohater na pytanie: „Ożeniłeś się, to musisz być szczęśliwy” odpowiada: „muszę”. 

Paradoksalnie, jest on bliższy prawdzie, niż powtarzający chcieliby przyznać – ale od zupełnie innej strony. 

Temat szczęścia małżeńskiego poruszył Gary Thomas w książce „Sacred Marriage” (,,Święte małżeństwo”). Zaprezentował tam niepopularną refleksję, że w małżeństwie nie chodzi o szczęście. A przynajmniej – o osobiste szczęście zainteresowanego. 

Ciekawa myśl, zwłaszcza że autor pisał z punktu widzenia członka Kościoła protestanckiego, w którym rozwody są dozwolone i nie są sakramentem. To spojrzenie z perspektywy osoby, która nie musi się do małżeństwa zmuszać (jak to czasem w naszej wypaczonej wizji małżeństwa katolickiego bywa) pomogło mu jednak dostrzec świeżym spojrzeniem wartość trwania w małżeństwie mimo przeciwności. Opisywał różne historie osób trwających w zwiazkach, podobne do tych, które znamy z katolickiego podwórka, jednak przyprawione tą szczyptą dobrowolności, która być może zwiększała ogólne wrażenie heroizmu – bo w naszych polsko-katolickich realiach już coraz trudniej patrzeć na trwanie w związku jako na heroizm, a coraz łatwiej – jako na nieuzasadnione cierpiętnictwo. 

Co takiego ma w sobie małżeństwo, że niektórzy nie są w stanie w nim wytrwać, chociaż wcześniej żyli ze sobą przez kilka lub kilkanaście lat? Już się przecież dobrze znają. Myślę, że chodzi o taki smak ostateczności. Łatwiej jest żyć z kimś w poczuciu, że w każdej chwili możesz odejść, niż z perspektywą, że masz z tym kimś żyć już zawsze. Jeśli to tymczasowe, to można się jeszcze trochę pomęczyć. Może będzie lepiej. Ale jeśli to na zawsze – to trzeba jak najszybciej uciekać, jeśli jest źle i nie czujemy się szczęśliwi, trzeba zyskać jeszcze trochę czasu, jeszcze spróbować znaleźć to szczęście, jeszcze skorzystać z życia. O co chodziło Garemu Thomasowi, kiedy pisał, że celem małżeństwa jest nie szczęście, tylko świętość? 

Pamiętam, że przytoczył przykład małżeństwa Abrahama Lincolna z Mary Todd. Thomas wysunął tezę, że przez jej problemy psychiczne i emocjonalne był to bardzo trudny związek i że to w tym trudnym związku Lincoln tak wykuł swój charakter późniejszego silnego przywódcy narodu. Bycie w związku z założenia dozgonnym sprzyja rozwojowi osoby i osobowości, bo się nie odchodzi, tylko pracuje nad sobą i wzmacnia siłę charakteru. Jest to wizja dość idealistyczna i trudna, bo obecnie raczej patrzymy na związki jako na coś, co ma być dla nas komfortowe i co należy zakończyć, jeśli uznamy, że nam nie pasuje (granica dyskomfortu jest różna u różnych osób, ale jakaś istnieje). 

Malo co jest tak fascynujące, jak drugi człowiek, i mało co jest tak wymagające, jak zbudowanie z nim relacji – mimo to w filmach temat relacji małżeńskiej podejmowany jest najczęściej albo w sytuacji rozpadu lub zdrady, albo jako nudne i przykładne tło dla burzliwego życia głównego bohatera. Temat braku prawdziwego, lub chociaż – prawdziwszego obrazu małżeństwa w filmach frapuje mnie od lat. Jednak ostatnio obejrzałam 2,5 sezonu The Crown i odkryłam, że tam właśnie jest pokazana – choć trochę – walka o małżeństwo! Ogólnie nie przepadam za serialami, zwłaszcza współczesnymi. W ogóle w życiu obejrzałam tylko 3 seriale, natomiast The Crown urzekł mnie – między innymi tym, co do czego twórcy nie mieli wyjścia, bo chociaż w życiu pary brytyjskich monarchów doszukiwaliby się nie wiadomo, jakich, skandali, to Królowa Elżbieta zagięła system – nie rozwiodła się i Netflix musiał pokazać trwałe małżeństwo i wysiłki włożone w jego budowanie. I na przykład w jednym z odcinków pojawiła się rozmowa, w której bohaterowie mówią: ,,nie jest dobrze, ale nie możemy się rozejść, co więc zrobimy, żeby nasze małżeństwo przetrwało?” — konwersacja, której wiele małżeństw w dzisiejszych czasach najwyraźniej nie przeprowadza. A która świadczy o dużej dojrzałości. W serialy pojawia się też walka o związek w bardzo trudnych okolicznościach, bo np. kobieta jest w tym całym protokole wyżej od swojego męża, a mimo to w małżeńskim życiu go szanuje i chce utrzymać ich relację i o nią zadbać – muszą więc oboje znaleźć drogę do tego, by oboje czuli się szanowani i kochani. Stawka jest wysoka, a monarchini jest na świeczniku – zerwanie tego związku będą sledzily miliony ludzi, dla których stanowi wzór.

Te wszystkie perypetie nie są łatwe. W ostatnim odcinku drugiego sezonu jest taka scena, kiedy Elżbieta (grana przez Claire Foy) stoi samotnie  i patrzy w przestrzeń, a wokół niej opadają płatki śniegu. Jest w ciąży, jest po trzydziestce; na dzisiejsze standardy – jeszcze młoda. Ale stoi wsparta o kij i w chustce na głowie, co kojarzy się mimo wszystko ze starością. Stoi nieruchomo, w poczuciu, że jej małżeństwo jest niepewne, bo zaufanie do męża zostało nadszarpnięte przez szalejące pogłoski. Z drugiej strony – to malżeństwo trwa i musi istnieć dalej, bo po prostu tak ma być, że muszą się porozumieć, że nosi w brzuchu jego dziecko, że starsze dzieci czekają w domu, a cały naród potrzebuje od niej właśnie tego, żeby była ucieleśnieniem ideału i że po prostu nie mogą się rozejść. I stoi tak – nieruchoma, platki śniegu wirują, a ona patrzy na przyrodę i po prostu przeżywa ten moment kryzysu, kiedy lepiej jest powstrzymać się od słów i gestów, które mogą zburzyć to, co razem budowali; kiedy musi wydobyć z zakamarków swojego serca resztki zaufania do tego człowieka i wiary w to, że ich związek ma sens dalszy i większy, niż ten, który widzi z perspektwy ograniczonej do obecnej chwili zranionych uczuć i braku zaufania. Chwila tak trudnego wewnętrznego dramatu – przezwyciężonego; jak wiadomo, żyli dalej razem szczęśliwie przez kolejnych 60 lat. 

Chesterton pisał, że ludzie w średniowieczu składali absurdalne śluby – na przykład, że połączą dwa szczyty gór łańcuchem. Albo że policzą wszystkie liście na drzewie. Miało to służyć upamiętnieniu ważnych chwil życiowych i emocjonalnych uniesień. I śluby te były spełniane – ludzie sami sobie chcieli udowodnić, że można im ufać. Ale przede wszystkim, sam fakt ślubowania był wystarczającym powodem do doprowadzenia do końca przedsięwzięć uciążliwych i absurdalnych. 

Nasze pokolenie, żyjące po rewolucji seksualnej i po rozpowszechnieniu się rozwodów, ma problem z przyjęciem tego jako wartości. Jeśli jest nam niewygodnie – chcemy mieć prawo odejść, bo raz się żyje i męczenie się dłużej nie ma sensu. Tymczasem małżeństwo sakramentalne w założeniu ma mobilizować partnerów do zaangażowania wszystkich swoich sił w powodzenie tego jednego związku, do analizowania i poprawy tego, co jest nie tak i do rozwijania się w takim kierunku, żeby móc dalej razem budować – zamiast rozwoju kosztem tej relacji. Czy żeby to było możliwe, musimy dostrzegać wartość samej relacji? Być może. W tym celu oczywiście należy możliwie świadomie i dobrowolnie wybrać partnera do tej orki. Czasem musimy też przetrwać kryzysy – patrząc w dal, jak Elżbieta, i odkładając na bok tymczasowe nieporozumienia w celu osiągnięcia czegoś większego. Ale najpierw musimy dostrzec, że to bycie i budowanie z kimś mimo wszystko stanowi wartość samą w sobie – i że drugą wartość stanowi ta osoba właśnie, bo przecież za każdym uciążliwym partnerem kryje się człowiek z krwi, kości i duszy, wypełniony emocjami i marzeniami, dla którego i kontakt z nami czasem bywa trudny.

Autorem akwareli w tym wpisie jest Jerzy Filip Sztuka, a powstały one dla czasopisma Zbliżenia.

Możesz również polubić

Dodaj komentarz