Charkociąg

Tym zaszczytnym mianem obdarzyłyśmy w jakiejś chwili lekkiego załamania psychicznego pociąg powrotny z Kantonu do Szanghaju (w tej chwili autokorekta mojego telefonu wykazała się nie lada domyślnością i zmieniła „powrotny” na „potworny”).


Trochę lepiej podróżowało mi się z Dominiką, niż samej. Wszystko nabierało przyjemnego odcienia psychodelicznej groteski. Śmiałyśmy się razem z tych najbardziej nieznośnych cech Chińczyków.

Tym razem kupiłyśmy bilety przez internet. Na dworcu zadałyśmy pracownikom pytanie, gdzie tu można odebrać kupione przez internet bilety. Patrzyli na nas niewidzącym wzrokiem. Minęłyśmy pana, który kucał w tłumie na środku hali dworcowej i obcinał sobie paznokcie. Po nieudanej wycieczce we wskazanym kierunku, kiedy u końcu usianej bramkami kontroli bagażu i tłumami ludzi drogi czekały na nas zatłoczone automaty dla obywateli Chin, musiałyśmy wracać, bo oczywiście nie posiadałyśmy chińskich dowodów tożsamości.


Od tej chwili pytałam już każdego urzędnika, gdzie mogę zgłosić się po bilety, jeśli dysponuję jedynie paszportem. Wtedy, po mozolnej chwili zastanowienia, wskazywali nam kierunek przeciwny. Dotarłyśmy do równie zatłoczonych okienek odbioru biletów. Niestety nie stworzono osobnej kolejki dla kupujących, z czego skwapliwie korzystali Chińczycy i w rezultacie ludzi kłócących się, dyskutujących i pytających o najlepsze rozwiązania było wśród czekających o wiele więcej, niż tylko tych, którzy po prostu odbierali wcześniej kupiony bilet.


Pani w okienku nie zobaczyła niczego zdrożnego w porzuceniu bez uprzedzenia pracy i pójściu na obiad. Na szczęście rozdzieliłyśmy się i w okienku Dominiki udało się je dostać. Potem cztery piętra w górę i znów schodami w dół na peron. Trzy kontrole biletów, norma. Na szczęście wyjątkowo tym razem nikt nie śmiał się z mojego zdjęcia w paszporcie z 2006 roku i nie wołał kolegi do komisji oceniającej podobieństwo, jak to miało miejsce na granicy (jeszcze ewentualnie zadając mi absurdalne pytanie kontrolne „What’s your name?” i komentując wielkość mojego nosa).


Wsiadłyśmy do pociągu. Pani obok, odziana w złote bransolety niedopasowane do reszty stroju, wyciągnęła obcinacz i starannie obcięła paznokcie. Potem wyszła że swojego miejsca przy oknie tylko po to, żeby w przejściu porządnie otrzepać spódniczkę i wrócić na miejsce. Pani akwizytorka wkroczyła w przejście między fotelami z produktami do sprzedania. Tym razem zaczęła od temperówki do ogórka, potem proponowała hałaśliwy i świecący pociąg dla dzieci, następnie jakieś inne składane zabawki i w końcu cudowny ręcznik wchłaniający niespożyte ilości wody, nadający się zarówno do twarzy, jak i podłogi. I nawet, kiedy o dziewiątej rano stałam w kolejce do obskurnej toalety, a pani z obsługi próbowała miotłą z traw i najbrudniejszym na świecie mopem jakoś oczyścić podłogę z błota i nasion słonecznika, przechodząca akwizytorka nadal krzyczała „kto chce kupić super ręcznik?”


Reszta irytujących zjawisk sprawiła, że miałyśmy szczerą ochotę nigdy więcej nie jechać już w Chinach najtańszym pociągiem. Ludzie, którzy w każdy możliwy sposób pragnęli zaznaczyć swoją obecność i koniecznie musieli ziewać tak głośno, żeby obudzić przy tym połowę pasażerów danego wagonu. Drugą połowę budziła słuchana bez słuchawek muzyka. Około 21:00 zaczynały się wędrówki do wodopoju między wagonami po wrzątek do zupek chińskich. Tym samym wrzątkiem panie z obsługi po wyjściu pasażerów myły koszmarnie brudny kibel (dziurę w ziemi). Pan, który radośnie kładł się na podłodze w przejściu między rzędami foteli i zdawał się być nad wyraz zadowolony z siebie i tego, że tak wszystkim przeszkadzał. Pan, który przechadzał się tam i z powrotem tylko po to, żeby sobie na nas popatrzeć. I jeszcze jeden, który rozgłośnie chrapał. Dysputy pseudofilozoficzne studentów z tyłu i niezadowolenie pasażerów obok, że muszą jechać w takich warunkach. Sami niewiele lepsi; dama na siedzeniu obok po obcięciu paznokci dokonała wieczornej toalety przecierając łydki nawilżaną chusteczką. Jakby chcąc przelać czarę ironii, na ekranie nad drzwiami wagonu wyświetlały się cenne porady w stylu „Codziennie należy uprawiać sport”. Wspaniale było dowiedzieć się tego po kilkunastu godzinach siedzenia.


Ponadto Chińczycy w pociągu mieli frustrujący zwyczaj zbierania się do wysiadania na pół godziny przed końcem trasy. Wstawali, prostowali kości, ewentualnie dzwonili do kogoś, że dojechali i wyciągali walizki i torby z pod siedzeń i półek, po czym ustawiają się razem z nimi w przejściu. Oczywiście, jak pan z naprzeciwka na pół godziny przed końcem podróży wyciągnie spod ławki swoją ogromną walizę i kontent uniemożliwi mi tym wszelkie próby ruszenia się i zebrania czegokolwiek z mojego bagażu, to wszystkim wokół będzie wygodniej, prawda?


Kiedyś w samolocie siedział koło mnie Chińczyk i zaczął wstawać, gdy tylko koła dotknęły pasa startowego, mimo że wyraźnie proszono o pozostanie na miejscach z zapiętymi pasami. Przechodząc, austriacka stewardessa po prostu zdecydowanym pchnięciem usadziła go z powrotem w fotelu.


W drugą stronę nie było lepiej. Ach, ten słodki, kremowy smak chleba, który nazywałyśmy radioaktywnym, przeplatany ostrą wonią foliowanego tofu w pięciu smakach! I jeszcze krzyki pani kolejarz, poszturchiwanie dążących do kranu z pitnym wrzątkiem współpasażerów, ludzie śpiący na podłodze przy miarowym postukiwaniu kół. Nie zapominajmy o siorbaniu przy jedzeniu zupek chińskich, czy stałym hałasie ścieżek dźwiękowych pięćdziesięciu różnych seriali, oglądanych jednocześnie na smartfonach.
Jakaś młoda mama, wspierana przez męża i babcię, rozłożywszy koc i ręcznik za ladą pani konduktor w kącie wagonu, przewijała bliźniacze noworodki. Bardzo chciałam zrobić im zdjęcie, ale wtargnięcie w tę scenę z obiektywem aparatu wydało mi się świętokradczo ordynarne.


W końcu zaczęłyśmy z D. wymyślać poezję. Nasze przykre odczucia znalazły ujście w twórczości literackiej. „Jeszcze ktoś nieśmiało poszedł sobie zalać zupkę”, skonstatowała Dominika. „Od lat 20 zalewa wciąż ten sam herbaty liść”. To skojarzyło mi się ze Stachurą. Potem kombinowałyśmy z Gałczyńskim i pastiszami jego wierszy, jak to zaściankowa niedziela wyległa na place, na koniec na wzór Białoszewskiego tworzyłyśmy bardzo minimalistyczną, konceptualną wręcz poezję z samych tylko odgłosów z otoczenia:
„A
Mm
Chr hrr PLFF
Bul
Bul bul bl–
O
Aj

Wo de jiao [moja stopa!]”


Najpiękniejsze chwile przeżyłam, kiedy nad ranem znienacka się ocknęłam i spojrzałam przez okno, po czym nie mogłam już oderwać od niego wzroku. Był to najpiękniejszy widok, jaki kiedykolwiek w Chinach przyszło mi oglądać. Wstawało słońce i w jego złotych promieniach lśniła puszysta zieleń łąk i lasów, otulających delikatnie domki i wsie, budzące się do życia. Gdzieniegdzie przepływała wstęga złotej rzeki, a nad dolinami snuły się mgły. Wszystko wyglądało piękniej, niż najlepsze chińskie pejzaże. Zrozumiałam, co próbują przedstawiać, ale nie oddawało to pełni tego piękna, które ujrzałam i które wzruszyło mnie do głębi. Nie wiedziałem, że Chiny mogą wyglądać aż tak zjawiskowo. W końcu jest to piękny kraj, ale dlaczego jednocześnie musi sam siebie tak niszczyć?

Możesz również polubić

Dodaj komentarz